Poradnik. Przewodnik po shintoizmie dla zielonych


Czy Japończycy to religijny naród? Tutaj czarno-biała odpowiedź nie wystarczy, bo shintoizm to specyficzny system wierzeń, o którym my w Europie wiemy niewiele. Warto swoje horyzonty nieco poszerzyć (zwłaszcza przed pierwszym wyjazdem), bo choć to religia pierwotna, to pod wieloma względami nowoczesna.


Kushimoto - życie na krawędzi ostrych klifów


Południowa prefektura Wakayama to moja kolejna wielka japońska miłość. Ten region kojarzy mi się z dzikością i żywiołowością, a tym samym pierwotną naturalnością. 

Dzieje się tak za sprawą ostrych, poszarpanych klifów i mocnego słońca odbijającego się od nieznacznie zmarszczonej tafli Pacyfiku. Woda tutaj nigdy nie jest gładka. I dobrze, bo ten lekki grymas oceanu przypomina mieszkańcom o nieustającym zagrożeniu, jakie niesie niszczycielskie tsunami. 

Z Kushimoto zetknęłam się po raz pierwszy kilka lat temu, gdy przerzucałam kartki jednego z przewodników po Japonii w poszukiwaniu pierwszych podróżniczych inspiracji. Długo nie było mi dane zobaczyć tego miejsca, ponieważ dojazd do skalnych formacji pożera naprawdę dużo czasu i nie można tam ot tak sobie pojechać. Szkoda, bo ten region warto wziąć pod uwagę. Wokół znajdziemy mnóstwo ciekawych atrakcji (np. Kashinosaki, Shionomisaki, Umikongo czy Hashiguiwę), a drogę możemy rozłożyć na raty.

Gniew oceanu

W Kushimoto natura fascynuje, choć z całą pewnością mieszkańców nie rozpieszcza. Chcieliśmy wiedzieć (jako obywatele tej części Japonii, która zagrożona jest jedynie sejsmiczną hiperaktywnością Matki Ziemi), czy te opowieści o częstych wakayamskich tsunami (od tych malutkich po nieco większe - nie mówimy tu oczywiście o tragediach w skali Fukushimy) nie są wyssane z palca. Popytaliśmy lokalsów i okazało się, że niestety nie. 
Źródło: www.matome.naver.jp
Starsze pokolenie zapewne pamięta, gdy Matka Ziemia, mając dosyć wojennych zabaw głupich ludzi, w 1944 roku zatrzęsła się, osiągając w swej irytacji 7.9-8.4 w skali Richtera. Pochłonęła ponad 1200 ofiar i zdemolowała 47 tys. domostw, z czego powyżej 3 tys. zabrała fala tsunami. Ludzie jednak tak szybko się nie opamiętali, a katastrofa ekologiczna po zrzuceniu bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki, spowodowała, że Matka Ziemia po raz kolejny dała upust furii. Dwa lata później miało miejsce kolejne potężne trzęsienie ziemi na Pacyfiku o sile 8.0. Wstrząsy zrównały z ziemią 36 tys. domów, a 2 tys. pochłonęło 6-metrowe tsunami. Ostatnie duże trzęsienie w okolicach Kushimoto miało miejsce w kwietniu tego roku i wynosiło 6.1. Szczęśliwie nie wygenerowało zabójczej fali. 

Obecnie system ostrzeżeń, sieć schronów i bezpiecznych miejsc do ratowania się ponoć działa tu bez zarzutu. Mówi się też, że jest ciągle udoskonalany. W mieście znajdziemy dużo znaków ostrzegawczych odnośnie wysokości fal tsunami, a brzegi zabezpieczone są grubym betonowym murem. 

Wyjątek stanowią wysokie i strome klify, które dzielnie znoszą i łagodzą uderzenia wzburzonego oceanu. Majestatyczne, dostojne i piękne. Przypominają starców o twarzach zniszczonych zmarszczkami i bruzdami. Macie wrażenie, że koloryzuję i przesadzam? Nic z tych rzeczy, po prostu żadne zdjęcia nie oddają prawdziwego uroku stalowoszarych klifów - nawet te profesjonalne. 

Tureckie zderzenie z klifami

O tym, że z klifami Kushimoto nie ma żartów i lekce ich ważyć nie wolno, przekonali się Turkowie na własnej skórze. Historia ta zaczyna się tysiące kilometrów na zachód od Edo (od niedawna Tokio) w gwarnym Konstantynopolu z roku 1876. 
Sułtan Abdülhamid II, źródło: www.islamveihsan.com
Przy akompaniamencie wiwatów rozentuzjazmowanego tłumu sułtan Abdülhamid II zasiadł na tronie Imperium Osmańskiego. Entuzjazm jednak szybko tracił na sile, albowiem nowy władca okazał się tyranem i despotą. Obywatele Imperium nie raz i nie dwa uciekali się do sprawdzonej metody zamachów, intryg i wszelakich sposobów, by sułtana obalić. Jednakże Abdülhamid II nic sobie z tego nie robił i postanowił dalej realizować swoje zamierzenia, a w szczególności zająć się sprawami zagranicznymi. Jednym z celów na mapie świata stała się Wielka Cesarska Japonia, zaczął więc sułtan przygotowywać się do zamorskiej wyprawy. 

Ziarnko turecko-japońskiej miłości zostało zasiane. Władcy wymienili się najwyższymi orderami (notabene które sami wymyślili), co by na piersi dumnie błyszczały - Cesarz Meiji (imieniem Mutsuhito) przypiął Abdülhamidowi Order Chryzantemy, ten zaś odwdzięczył się Orderem Osmana I klasy. 

Dekadę później sułtan postanowił w ramach podtrzymania tych przemiłych relacji wysłać statek do Japonii. Długo zastanawiano się, która fregata się nada, aby w końcu wybór padł na wysłużoną jednostkę imieniem Ertuğrul.
Osmański statek Ertuğrul. Źródło: Wikipedia
Stary, ale jary Ertuğrul zacumował w Jokohamie, a jego ponad 600-osobowa załoga mogła zabawić w egzotycznym kraju prawie trzy miesiące. 15 września 1890 roku trójmasztowiec pożegnawszy się z Japonią, opuścił bezpieczne przybrzeżne wody i wypłynął na Pacyfik. Japończycy ostrzegali zarówno kapitana statku, ostrzegali i samego Abdülhamida II, że piękna wrześniowa pogoda to tylko ułuda. Duma okazała się jednak silniejsza. 

Pech chciał, że drogi tajfunu i Ertuğrula się zbiegły... Tajfun jak zwykle bezlitosny, wykorzystał moment i zagrał w swoją ulubioną grę, która przypomina kocie zabawy ze zdobyczą. Żeglarze chcieli zawrócić do najbliższego portu oddalonego o zaledwie kilkanaście kilometrów. Niestety tajfun przez trzy dni rzucał Ertuğrulem, rzucał, aż rozbił o ostre wakayamskie klify w Kushimoto. Game Over. 

Przed samym zderzeniem załoga dzielnie zaczęła wskakiwać do wody, wiedząc, że to jedyna szansa. Wprawieni w bojach z morzem japońscy rybacy z okolicznych wiosek ruszyli Turkom na ratunek. Z kilkuset osób uratowało się 69. Przyjęli ich w domach, ogrzali, odziali i nakarmili - słodkimi ziemniakami satsumaimo, jajami oraz kurzym mięsem. Gdy huragan ustał wyłowiono 150 ciał i pochowano z należytym szacunkiem.



Od ok. 2007 roku rozpoczęły się prace nad wydobyciem wraku Ertuğrula. Turecko-japońscy nurkowie wyłowili ponad sześć tysięcy obiektów - monet, naczyń, nabojów. Statek trafił do renowacji i ma być prezentowany jako obiekt muzealny. Zdjęcia z archiwum Turkish Airlines.


O hojności i bezwarunkowej chęci Japończyków i Turków do niesienia wzajemnej pomocy mówią książki, film Kainan 1890 (z 2015 roku, nominowany do japońskiego Oskara), a nawet manga zatytułowana po turecku "Dziękuję" autorstwa Masayukiego Ishikawy.

Przyjaźń, która przetrwała stulecia

Ani Turcy, ani Japończycy nie zapomnieli o tym tragicznym wydarzeniu w historii tureckiej floty. W 1929 roku nowy Cesarz Japonii - Hirohito - postanowił upamiętnić je i kazał wznieść pomnik w miejscu zderzenia - tuż przed klifami Kashinosaki. 


Turcy też mieli okazję odwdzięczyć się. Gdy wybuchła wojna iracko-irańska, Japończycy przebywający na terenie Iranu nie byli w stanie opuścić kraju ze względu na zamknięte granice i wstrzymany ruch powietrzny. Turcja bez zbędnej zwłoki wysłała samoloty, aby zabrać uwięzionych obywateli Japonii. 



W latach 70. w Kushimoto otworzono muzeum poświęcone wspólnej japońsko-tureckiej historii. Tutaj obejrzymy m.in. niektóre przedmioty wyłowione z wraku statku. W okolicy muzeum znajduje się sklep oferujący tureckie dobra - lampy ze szkła, oczy Fatimy, dywaniki, czajniczki, chałwę, baklawę, rachatłukum i wiele, wiele innych. W jednym z nich porozmawialiśmy ze sprzedawcą, który powiedział, że jest przodkiem jednego z uratowanych tureckich rozbitków z Kushimoto i do dziś odczuwa wdzięczność. 

Aby dotrzeć do klifów Kashinosaki trzeba przedrzeć się jeszcze przez plac z kolejnym pomnikiem Ataturka i małą latarnią morską ostrzegającą w nocy przed niebezpieczeństwem czyhającym ze strony zdradzieckich skał. 



Gdy dotrzemy do końca, Waszym oczom ukaże się mniej więcej taki widok:


Fascynujące Umikongo

Około dwóch kilometrów od miejsca upamiętniającego turecko-japońską przyjaźń znajdują się klify Umikongo, z powodu których odbyła się cała wyprawa do Wakayamy. Są wspaniałe, ale dla wielu z Was podróż na południowy kraniec Honsiu tylko po to, by zobaczyć kilka skałek może nieść pewną dozę rozczarowania, zwłaszcza gdy widzieliście inne - bardziej dramatyczne - krajobrazy np. w Południowo-Wschodniej Azji. Mnie natomiast Umikongo całkowicie zadowala.



Przylądek Dobrego Przypływu - Shionomisaki

Będąc w Kushimoto, za cel wycieczki obiera się w pierwszej kolejności 
Shionomisaki - najbardziej wysunięty na południe kraniec głównej wyspy Honsiu.

My trafiliśmy tam już po zachodzie słońca, więc wszytko oprócz malutkiego muzeum było zamknięte, włączając upiornie wyglądającą restaurację, i jeszcze bardziej przygnębiający sklep z pamiątkami.

W muzeum można zapoznać się z historią japońskiego nurkowania. Obejrzeć dawny skafander i dowiedzieć się, do jakiej głębokości w takim wynalazku można było zejść. Od samego patrzenia odczuwam lekką klaustrofobię, a przed oczami stają mi pierwsze sceny z filmu Wielki Błękit.



Niezbyt ciekawe otoczenie Shionomisaki w zupełności rekompensują widoki z poszarpanego klifowego cypelka.

informacje o mieście Kushimoto (jęz. angielski): www.kankou-kushimoto.jp

Jak dojechać?

Dojazd do najłatwiejszych nie należy, ale jeżeli planujemy pogłębioną wizytę w Wakayamie, na pewno warto się tutaj wybrać. Przykładowo osoby lądujące na Kansai International Airport mają ułatwione zadanie, ponieważ miasto Wakayama znajduje się równie blisko, co centrum Osaki. Można więc zaplanować tę wycieczkę tuż po przylocie. 

Z Wakayamy


ok. 2h
stacja Wakayama [
Limited Express Kuroshio] -> stacja Kushimoto
 


Z Tokio


ok. 6 h
stacja Tokyo [shinkansen Hikari, rezerwacja miejsc] -> stacja Shin-Osaka [Limited Express Kuroshio] -> stacja Kushimoto

Z Osaki


ok. 3,5 h
stacja Osaka [do dyspozycji kilka pociągów] -> stacja Tennoji lub Hineno [Limited Express Kuroshio] -> stacja Kushimoto

Autobus z Kushimoto do Umikongo - ok. 35 min.

ze stacji Kushimoto w kierunku Kashino tōdaiguchi (latarni morskiej Kashino) - linią Oshima Izumo. Wysiadamy na przystanku Kashino. Stamtąd dodatkowo ok. 15 minut piechotą.
Jeżeli chcemy dostać się do miejsca upamiętniającego rozbicie tureckiego statku - możecie po klifach Umikongo wsiąść w ten sam autobus i dojechać do końca, do Kashino tōdaiguchi.

Autobus z Kushimoto do Shionomisaki - ok. 20 min.

ze stacji Kushimoto linią Shionomisaki w kierunku Shionomisaki Kankō Tāwā i wysiadamy na ostatnim przystanku.

informacje na temat rozkładu autobusów (jęz. japoński): www.town.kushimoto.wakayama.jp

Multikulti po japońsku - wszystkie religie na jednej ulicy


Co można robić w Kobe? Na przykład pooddychać "jednym z najczystszych powietrzy" w Japonii, wściubić nos do świątyni niemal każdej religii, wmieszać w tłum chińskich imigrantów czy poczuć luksusową atmosferę japońskiego Hollywood. Brzmi zachęcająco?

"Warsztaty umierania" - Japonia po wielkim tsunami


Ganbare znaczy tyle co nie poddawaj się, walcz. Czy Japończycy mają jeszcze w sobie siłę, aby podnieść się po kolejnej katastrofie? 

Są książki, których rzeczywiście się boję. Do tej grupy między innymi zalicza się większość reportaży i quasi-reportaży na temat Japonii - życia w Japonii, podróży po Japonii itp. Przeczytałam takich książek wystarczająco dużo, by móc ocenić, jak są powtarzalne, pod wieloma względami schematyczne, a na dodatek prawie wszystkie pisane z perspektywy "ja i moje doświadczenie". Już od dawna brakowało mi reportaży, które powstałyby na podstawie rozmów z Japończykami, a nie "moich subiektywnych doświadczeń" (od tego są przecież blogi).

Moje obawy były nie mniejsze, kiedy przyszły do mnie egzemplarze Ganbare. Warsztaty umierania autorstwa Katarzyny Boni. Jak tu złapać dystans, kiedy trzęsienie Ziemi i wywołane przez nie tsunami dotknęło kraj, gdzie mieszka moja rodzina? Fakt - wystarczająco daleko, aby życie nie było zagrożone, ale zdrowie? Z tym gorzej. Jak tu zachować zimną krew i obiektywizm, kiedy wszyscy apelują o radioaktywnych masach powietrza przemieszczającym się z wiatrem, a my mamy za chwilę lecieć do Japonii. I komu tu wierzyć? Mediom japońskim i rządowi, według których może nie wszystko jest w porządku, ale na pewno powodów do obaw to nie ma. Czy może mediom europejskim i amerykańskim, według których nie tylko nic nie jest w porządku, to jeszcze wszelkie obawy stają się uzasadnione. 

Polecieliśmy, bo nie chcieliśmy ulegać zbiorowej radio-paranoi. W środkowo-południowej części Honsiu nie działo się nic szczególnego, poza czasowym odłączaniem domów od prądu, aby udowodnić, że bez atomu w Japonii życie nie zaistnieje. Zdecydowanie nie wiązało się to ze zbyt dużym obciążeniem dwóch elektrowni, które wytwarzały elektryczność dla tego regionu... Już wtedy nam wszystkim wydało się to podejrzane, ale w żaden sposób nie rujnowało nam to pobytu. Pociągi jeździły normalnie, w restauracjach dawali jedzenie, woda płynęła z kranów, ludzie chodzili do pracy, turyści (w dużej mierze tylko japońscy) odwiedzali zaplanowane atrakcje. Po staremu. Nic się nie dzieje. Ptaszki śpiewają, kwiatki kwitną, dzieci bawią się na placu zabaw. W takim otoczeniu łatwo ulec znieczulicy na dramat, który rozgrywał się w tym czasie na północy. Przecież miesiąc po tragedii nadal prowadzono tam akcje poszukiwawcze zaginionych, nadal opłakiwano zmarłych, nadal walczono z radioaktywnym wyciekiem...

Zaskakująca jest ludzka natura, która skąpi emocji wobec masowej śmierci ludzi, a daje ich aż nadto, gdy do czynienia mamy z jednostką i jej malusieńką historią na tle ważnych wydarzeń dziejowych. Dlatego w książce Katarzyny Boni najbardziej przejmujące są relacje pojedynczych ludzi, z którymi przy pomocy tłumaczy autorka rozmawiała. 

Dowiadujemy się dokładnie, jak żyją mieszkańcy zniszczonych terenów - w specjalnie zaprojektowanych "kontenerach", które mają podstawowe wyposażenie - jak łóżko, kuchnia czy toaleta. Choć dają ofiarom trzęsienia dach nad głową, to nie można nazwać ich domem. Ściany są cienkie, wszystko słychać, o prywatność trudno. Z tego co wiem, niestety duża część starszych, samotnych osób z pewnością na prawdziwy dom nie będzie mogła już liczyć. Owszem, może i istnieje system ubezpieczeń, ale nie pokrywa on w pełni strat poniesionych. To oznacza, że kupno nowego domu dla niektórych może być już nieosiągalne.

Na marginesie, ostatnio też czytaliśmy w japońskich wiadomościach, że nadal dla ofiar tsunami napływa pomoc od Japończyków szczęśliwie katastrofą niedotkniętych. Są to koce, słodycze, ubrania. Poszkodowani jednak mają już po pięciu latach szczerze dość koców, słodyczy oraz starych ubrań i nie chcą ich już otrzymywać. Większość zapytana, o to, co w takim razie by chcieli, odpowiadała bez wahania "telewizor". Wśród wielu środowisk, w tym i zagranicznych, dało się słyszeć pomruki niezadowolenia. "Takie wymagania?", "Telewizor?", "Żarty jakieś". Jednak jeśli dobrze się przyjrzeć temu problemowi, telewizor to nie jest takie wydumane wymaganie, dla kogoś, kto spał z setką obcych osób w hali sportowej. Teraz gdy ma swój kontener, chciałby mieć prywatny telewizor i w prywatności oglądać to, na co ma ochotę. W Japonii telewizja dla znacznej części społeczeństwa jest bardzo ważna. Zresztą bez uczestniczenia w życiu rozgrywającym się w telewizji japońskiej, trudno mówić o rzeczywistym uczestniczeniu w kulturze.

Wracając do Warsztatów umiera, szczególnie wzruszyła mnie historia mnichów, którzy założyli Cafe de Monku (od słów angielskiego monk - mnich i japońskiego monku - marudzić). To wyjątkowa kawiarnia zapraszająca wszystkich pragnących wylać swoją złość, poczucie niesprawiedliwości i głęboki żal po stracie bliskich. W tej sytuacji nie można przecież inaczej pomóc jak tylko poprzez rozmowę i wysłuchanie. To z jednej strony niewiele, a z drugiej wymaga to wielkiego wysiłku od słuchającego tak czarnych i smutnych ludzkich historii. I choć wiele z tych opowieści w piękny sposób mówi o wielkiej miłości, to jednak rozmiar rodzinnych tragedii przytłacza - przynajmniej mnie. Przywodzi to na myśl wstrząsającą lekturę Czarnobylskiej modlitwy Swietłany Aleksijewicz.

A dlaczego Warsztaty umierania? Tytułowe warsztaty i to jak zostały przez autorkę opisane wywołały we mnie dużo sprzecznych uczuć. Na czym polegają i kto w nich uczestniczy - nie zdradzę, bo każdy powinien przeczytać o tym samodzielnie i absolutnie nie sugerować się niczyimi opiniami. Zastanawiam się, jak sama wypadłabym w takim teście.



Tematyka Ganbare? Z wypowiedzeniem się o tym, czy jest on dla mnie ciekawy czy ważny muszę być bardzo ostrożna, aby nie popaść w komunały i hipokryzję. Na pewno nie lubię czytać o śmierci, nie lubię czytać o katastrofach. Niemniej jednak zdaję sobie sprawę, że z historycznego punktu widzenia archiwizacja i pewien porządek jest wskazany. Kolejne pokolenia muszą wiedzieć, co wpływało na umysły ich przodków i co je kształtowało. Z tego względu propozycja Katarzyny Boni jest warta uwagi. Nie będzie to naukowe studium socjologiczne. I całe szczęście.

Jeśli jednak mnie pytać o zdanie, to zupełnie szczerze wolałabym przeczytać dobry reportaż o samej Japonii - nie o rzeczywistości po potrójnej katastrofie, nie o mojej podróży, nie o moim życiu, nie w pierwszej osobie liczby pojedynczej, w trzeciej osobie też nie. Taka praca jeszcze nie powstała - przynajmniej nie w języku polskim. Mam nadzieję, że kiedyś się doczekam, a może to pomysł dla Katarzyny Boni?

Ganbare nie będzie przyjemną lekturą, która dostarczy czytelnikowi rozrywki. Zwłaszcza, że słowo "trup" pojawia się w niej tak często, że zaczęłam się zastanawiać, czy autorka nie popełnia w tym zakresie nadużycia. W końcu doszłam do wniosku, że skoro motywem przewodnim jest śmierć człowieka, umieranie - naturalne, tragiczne, strach przed śmiercią, planowanie śmierci i przygotowywanie się na nią, niemożność jej przewidzenia, to chyba nie powinnam się tak temu "trupowi" dziwić, a wręcz przeciwnie - powinnam próbować się oswajać. 


Podsumowanie będzie krótkie. Jest to świetnie napisana książka od pierwszej strony po ostatnią. Z całą pewnością. Styl jest prosty, przejrzysty, elastycznie dostosowujący się do różnych typów narracji bohaterów reportażu. Czy to staje się bardziej emocjonalny, czy chłodny, kamuflujący najgłębsze uczucia. To ważne, bo dzięki temu Katarzyna Boni uniknęła monotonii, która potrafi zepsuć nawet najbardziej interesujący temat. 

Do wygrania 2 egzemplarze Warsztatów umierania. Szczegóły tutaj: konkurs.